Rano wstajemy i walcząc z lekko zachmurzonym niebiem dojeżdżamy do La Seu. Nawet chwilę pada... Przez dwie godziny szukamy czegoś otwartego, potem supermarketu i sklepu rowerowego. Znajdujemy dwa sklepy rowerowe, ale oba zamknięte i do tego nie bardzo wiadomo kiedy je otworzą. W końcu pojawia się sprzedawca (10:10), ogląda Tomka rower, obręcz i stwierdza "new wheel" " it's too much work". Po wypowiedzeniu kilku niecenzuralnych slów w języku polskim , oddajemy uśmiechniętemu hiszpanowi mój rower. Serwisant obiecuje że wydobędzie ze starego koła piastę. Jak powiedział tak zrobił, szprychy ze starego koła wykręcaliśmy sobie sami... W końcu ruszamy z ogromną stratą.... Łukasz gdzieś przeczytał jak reklamuje hiszpanię biuro podróży... "UŚMIECHNIJ SIĘ , JESTEŚ W HISZPANII"... od tamtego momentu było to najczęście przez nasz powtarzane zdanie... i dowiedzieliśmy się że "manana" to po hiszpańsku "zaraz skończę" ... W świetnych humorach ruszyliśmy dalej, zastanawiając się skąd wytrzasnąć bombę neutronową albo chociaż karabin maszynowy... a to dopiero pierwszy dzień w Hiszpanii. Później przez całą wyprawę bombę zrzucaliśmy średnio co 4 godziny, a karabin Łukasz brał ze sobą do supermarketów. No ale wyprawa trwa... Jedziemy dalej, humor tragiczny, pełno tuneli i wiosek których nie ma na mapie... POZDRAWIAMY WYDAWNICTWO MARCO POLO... na 120 km jedziemy doliną, a właściwie przełomem jakiejś rzeki , fanatastyczne widoki. Nocleg znajdujemy pod tarasem u hiszpanki... bo idzie burza... viva espana...