Wstajemy żwawo o 6, przygotowując się oglądamy wschód słońca. Jemy musli z kisielem i ruszamy w Aragonię... Niestety jedzie sie tragicznie... już o 8 jest ponad 25 stopni. Droga wyboista, góry dookoła. Dużo ładnych widoków, ale przygnębienie narasta. Postoje robimy częściej niż zwykle, upał leje się z nieba a wiosek jak na lekarstwo. Tomek w myślach morduje 40 hiszpana na pomocą tortur... Na szczęście w wioskach znajdujemy Spar'y. Dużo ładnych ruinek, ale generalnie wszystko strasznie zaniedbane.. nie mówiąc o martwych zwierzętakch wprasowanych w pobocze. Koło 14-15 robimy leżankę. Aby znaleźć nocleg musimy zboczyć 4 km z trasy. Wjeżdżamy do wsi, pytamy, a tu cała wieś się złazi, dużo dzieci (Polska? A, to tam macie teraz Mistrzostwa świata w pilce nożnej?). Generalnie harmider. Dobrotliwa pani proponuje że nas wpuści na podwórko... za 17 euro.. :) chociaż w tej wiosce ostatni turysta przez przypadek wylądował chyba 300 lat wcześniej... Na szczęście w międzyczasie ktoś mówiący po angielsku (sic!) pokazał Łukaszowi fajne miejsce za miastem. Nie trzeba było użerać sie z panią, która znała również angielski ... a najlepiej dwa słowa... "to pay" :). Ponoć zrobiliśmy taką sensację w mieście, że przez następny rok miasto będzie huczeć od tego wydarzenia... viva espana....