Skoro już spaliśmy w tak wypasionych warunkach to postanawiamy wstać godzinę później. Szybko się zbieramy, ale przeklęta miejscowość nie chce nas wypuścić ze swoich szpon. Jedziemy na zakupy: niestety E.Leclerc jest czynny od 10.00 (jeszcze nie wiemy że jest to niemal regułą w Hiszpanii). Szukamy innego sklepu.... znajdujemy niemal po pół godzinie. Żeby w wielkim mieście był jeden market? Gdy stoję z zakupami przy kasie, psuje się jedna kasa, a potem następna. W końcu wyjeżdżamy o 10.00 Na szczęście drogę wyjazdową znajdujemy bez problemu, ale nawierzchnia jest tragiczna, zakończona niespodziewanie... samoobsługowym promem przez Tag. Dalej już bez niespodzianek do Toledo. Miasto już z daleka robi duże wrażenie, ale żeby je zobaczyć z bliska trzeba podjechać pod duuużą górę. Po drodze kupujemy kartki, jedzenie korzystamy z internetu, a następnie jedziemy na stare miasto, aby zobaczyć alkazar i katedrę. Katedra robi niesamowite wrażenie. No duża jest :-) Szkoda tylko ze wstęp kosztuje 6 euro... Potem włóczymy się chwilę po mieście, robimy zapasy jedzenia, i ruszamy w drogę ogromnym podjazdem w kierunku Montes de Toledo. Droga prowadzi przez lokalne zagłębie przemysłu meblarskiego, na kilkunastu kilometrach mijamy kilkadziesiąt fabryk i sklepów meblowych. Drogę upiększają zwłoki stworzeń typu królik/zając które śmiało biegają po stepie obok i chyba zbyt często wkraczają na jezdnię. Po górach, dolinach dojeżdżamy do Navarhermosy, w której nie dość że nikt nie jest nam w stanie polecić miejsca do rozbicia się, to nie chce dać nam paru litrów wody.... Noc spędzamy w gaju oliwnym wgapiając się w cudownie gwiaździste niebo.