Rano wstajemy lekko zaniepokojeni czy karaluchy nie zeżarły nam sakw. Ale wszystko jest w całości. Wyruszamy modląc się aby żaden z mieszkańców domku nie postanowił nam towarzyszyć. Czujemy lekki niepokój patrząc w niebo, ironicznie całkowicie zachmurzone... 4 tygodnie podróży w pełnym słońcu i błękicie nieba... i w tym jednym, najbardziej wyczekiwanym dniu... wtedy gdy najbardziej liczymy na piękne widoki... Ehh. Nie byliśmy więc w najlepszych humorach mimo odczuwalnej bliskości oceanu. Jedziemy do Mafry.. jak się okazuje przez spore przełęcze... tam szukamy kościoła. Jest 8:30, po paru kilometrach przymusowego zwiedzania miasta osiadamy na placu przy Katedrze.. jest 9:15. Okazuje się, że spis mszy w Mafrze wisi wewnątrz katedry, którą otwierają o 10 :). Czekamy więc. O 10 z kartki dowiadujemy się że jedyna msza jest właśnie tam o godzinie 11:30. Czekamy więc... naturalnie błyszcząc uśmiechami. Tuż przed mszą, po paru nieporozumieniach z miejscowymi udaje nam się względnie bezpiecznie zainstalować rowery. Podczas mszy dostajemy świra, bo co chwila turyści się kręcili koło wejścia, a tym samym obok rowerów. Bóg jest jednak miłosierny i po mszy możemy kontynuować podróż. Nareszcie zjeżdżamy do oceanu... (myślimy sobie) o głupcy! ... owszem zjeżdżamy, ale na sposób iberyjski... czyli przez góry. Jak się okazuje nie bylejakie... pokonujemy kilka przełęczy, a bezpośrednio przed Cabo da Roca podjeżdżamy na 260 (niby nic, ale z poziomu morza...) Z przyczyn etycznych nie będę przytaczał treści naszy rozmów oraz monologów z podróży od Mafry do Cabo da Roca. W końcu zjeżdżamy !!! na przylądek i co najważniejsze... nad oceanem jest błękitne niebo. Tam właśnie.. na końcu czasów... spędzamy przepiękne chwile wśród wiatru, zapierniczających chmur, dzikich turystów, błysków fleszy, latającego piasku i szumiącego oceanu. Choćbym mówił językami ludzi i aniołów... nie opisałbym tego uczucia. Siedzimy tam prawie godzinę, i praktycznie ze łzami w oczach zbieramy się do odwrotu... do ... domu. Droga do Lizbony wiodła pięknie.. wzdłuż wybrzeża. Po paru kilometrach postanowiliśmy się wykąpać w oceanie... czyli postać i przyjmować na klatkę fale o temperaturze 14 stopni...( odmarzały nam stopy :)) Pozbieraliśmy również muszelki. Sam dojazd do Lizbony był niezwykle ekscytujący... Było już późno, a my przed sobą mieliśmy sporo kilometrów bardzo zatłoczoną drogą. Kilkanaście kilometrów przed metą utworzył się korek i trwał on praktycznie do bram miasta. Korek.... to co rowerzyści lubią najbardziej...:) przejechaliśmy kilkanaście kilometrów mijając rzesze samochodów, to z prawej , to z lewej, to środkiem, to chodnikiem. Ekstaza...:D jakimś cudem nie spowodowaliśmy żadnego wypadku i dojechaliśmy szczęśliwie do Lizbony.. a tam czekała dopiero misja: niemożliwa. Dostać się na kamping Monsanto.. Najbezpieczniejszy kamping na świecie... bo najlepiej ukryty. Jak tam dojechać wiedzą tylko taksówkarze oraz kierowcy autobusów i to też tylko ci zasłużeni. Po długich poszukiwaniach i paru rozmowach o 23 stajemy u bram twierdzy Monsanto. Witają nas zdziwione oczy pracowników... ("jak nas znaleźliście", " desperaci !") :) . Po tak długim dniu przyjemnie jest wziąć prysznic i położyć się spać.. a jutro zwiedzamy...:)