Geoblog.pl    velozone    Podróże    bike2capes    Veni, vidi, vici
Zwiń mapę
2006
30
lip

Veni, vidi, vici

 
Portugal
Portugal, Cabo da Roca
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 2875 km
 
Rano wstajemy lekko zaniepokojeni czy karaluchy nie zeżarły nam sakw. Ale wszystko jest w całości. Wyruszamy modląc się aby żaden z mieszkańców domku nie postanowił nam towarzyszyć. Czujemy lekki niepokój patrząc w niebo, ironicznie całkowicie zachmurzone... 4 tygodnie podróży w pełnym słońcu i błękicie nieba... i w tym jednym, najbardziej wyczekiwanym dniu... wtedy gdy najbardziej liczymy na piękne widoki... Ehh. Nie byliśmy więc w najlepszych humorach mimo odczuwalnej bliskości oceanu. Jedziemy do Mafry.. jak się okazuje przez spore przełęcze... tam szukamy kościoła. Jest 8:30, po paru kilometrach przymusowego zwiedzania miasta osiadamy na placu przy Katedrze.. jest 9:15. Okazuje się, że spis mszy w Mafrze wisi wewnątrz katedry, którą otwierają o 10 :). Czekamy więc. O 10 z kartki dowiadujemy się że jedyna msza jest właśnie tam o godzinie 11:30. Czekamy więc... naturalnie błyszcząc uśmiechami. Tuż przed mszą, po paru nieporozumieniach z miejscowymi udaje nam się względnie bezpiecznie zainstalować rowery. Podczas mszy dostajemy świra, bo co chwila turyści się kręcili koło wejścia, a tym samym obok rowerów. Bóg jest jednak miłosierny i po mszy możemy kontynuować podróż. Nareszcie zjeżdżamy do oceanu... (myślimy sobie) o głupcy! ... owszem zjeżdżamy, ale na sposób iberyjski... czyli przez góry. Jak się okazuje nie bylejakie... pokonujemy kilka przełęczy, a bezpośrednio przed Cabo da Roca podjeżdżamy na 260 (niby nic, ale z poziomu morza...) Z przyczyn etycznych nie będę przytaczał treści naszy rozmów oraz monologów z podróży od Mafry do Cabo da Roca. W końcu zjeżdżamy !!! na przylądek i co najważniejsze... nad oceanem jest błękitne niebo. Tam właśnie.. na końcu czasów... spędzamy przepiękne chwile wśród wiatru, zapierniczających chmur, dzikich turystów, błysków fleszy, latającego piasku i szumiącego oceanu. Choćbym mówił językami ludzi i aniołów... nie opisałbym tego uczucia. Siedzimy tam prawie godzinę, i praktycznie ze łzami w oczach zbieramy się do odwrotu... do ... domu. Droga do Lizbony wiodła pięknie.. wzdłuż wybrzeża. Po paru kilometrach postanowiliśmy się wykąpać w oceanie... czyli postać i przyjmować na klatkę fale o temperaturze 14 stopni...( odmarzały nam stopy :)) Pozbieraliśmy również muszelki. Sam dojazd do Lizbony był niezwykle ekscytujący... Było już późno, a my przed sobą mieliśmy sporo kilometrów bardzo zatłoczoną drogą. Kilkanaście kilometrów przed metą utworzył się korek i trwał on praktycznie do bram miasta. Korek.... to co rowerzyści lubią najbardziej...:) przejechaliśmy kilkanaście kilometrów mijając rzesze samochodów, to z prawej , to z lewej, to środkiem, to chodnikiem. Ekstaza...:D jakimś cudem nie spowodowaliśmy żadnego wypadku i dojechaliśmy szczęśliwie do Lizbony.. a tam czekała dopiero misja: niemożliwa. Dostać się na kamping Monsanto.. Najbezpieczniejszy kamping na świecie... bo najlepiej ukryty. Jak tam dojechać wiedzą tylko taksówkarze oraz kierowcy autobusów i to też tylko ci zasłużeni. Po długich poszukiwaniach i paru rozmowach o 23 stajemy u bram twierdzy Monsanto. Witają nas zdziwione oczy pracowników... ("jak nas znaleźliście", " desperaci !") :) . Po tak długim dniu przyjemnie jest wziąć prysznic i położyć się spać.. a jutro zwiedzamy...:)
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
velozone
velozone
Łukasz Tomczyk oraz Tomasz Kawczyk
zwiedzili 6% świata (12 państw)
Zasoby: 84 wpisy84 4 komentarze4 266 zdjęć266 0 plików multimedialnych0
 
Nasze podróże
28.07.2004 - 02.09.2004
 
 
01.07.2006 - 19.08.2006