Wstajemy ciężko, ale w dobrych humorach. Nasz ciepły Portugalczyk przyszedł zrobić nam zdjęcie i dać adres. Przemiły człowiek. Godzinę później z niekłamaną radością i weselem wjeżdżamy do Hiszpanii. Od razu witają nas tabliczki ?coto privato de caza? no i podjazdy, zjazdy, upał... święta trójca. Na szczęście dajemy radę, choć trochę się odzwyczailiśmy od 50 stopni ;) O dziwo pani Andaluzja sprawia nam prezent. Pod koniec dnia zjeżdżamy na pewnego rodzaju równinę... ( w Hiszpanii nie ma równin sensu stricte :) ), co pociąga za sobą długie zjazdy. W ten sposób dostajemy szansę nadrobienia kilometrów. Dzięki temu kończymy dzień tuż przed Sewillą w San Lucar. Tam, dopiero na ostatnim podwórku, po długim aczkolwiek bardzo miłym dialogu :) Hiszpanie nie mówiący po angielsku dają nam nocleg. Trudno opisać nasze zdziwienie i wdzięczność zarazem. Dostajemy jeszcze napój z lodówki... który w czasie naszej wyprawy jest towarem wręcz absurdalnie deficytowym. Jedziemy wieczorem zadzwonić do domów, ale okazuje się że z naszej karty uszło w magiczny sposób kilkanaście Euro.. i czasu starcza na 30 sekund rozmowy...