Noc jakich mało.... około 1.00 na dworzec przychodzi stado miejscowych w celach słonecznikowo-alkoholowych. Zmyliśmy się więc po angielsku w stronę miasta. Szukaliśmy z 20 minut, znaleźliśmy kawałek plaży, niestety okazała się niewystarczjąco komfortowa - nawet zupełnie nie. Jedziemy dalej, naszą uwagę zwraca cofający samochód, dzięki któremu znajdujemy fajne skałki na klifie. Kładziemy się na skałach i drzemiemy. W międzyczasie dwa razy jakiś samochód chciał się zatrzymać przy skałach, ale tracił ochotę widząc nas. Koło 4.00 przyszedł a właściwie przyczłapał z wrzaskeim na ustach jakiś hispzan o nieodgadnionej wymowie. Chyba krzyczał z rozpaczy. Siadł na skraju urwiska i darł się w morze, chyba przez łzy, czasem poklaskując.Jednak nie miał zamiaru rzucać się w morze, po 20 minutowym seansie jodowym wstał i poczłapał z powrotem. A my leżąc pod śpiworem na skale staraliśmy się drzemać, czasem się udawało. O 6.00 jedziemy na dworzec, kupujemy bilety i pakujemy się do pociągu. Początkowo wypas, potem ludzie zasypują pociąg. Kończy się na tym, że nawet Polak zrozumiałby aluzję, że rowery zajmują 2/slownie dwa/ miejsca. zjeżdżamy do Barcelony i jedziemy dwie stacje dalej, niż upoważnia nas bilet. Potem jedziemy na plac Catalunya zasięgnąć tony informacji. Po zasięgnięciu 2 kg informacji jedziemy na camping. Znajdował się on 14 km od centrum, a my szukając go po wszystkich ekspresówkach przejeżżamy niemal z 30, oglądając wszystkie remonty dróg i okoliczne wioski znajdujące się w promeniu 10 km od centro. No ale znajdujemy camping, recepcjonistka wita każdego przybysza powitaniem w jego ojczystym języku. Jemy obiad i wracamy zwiedzać. (Sagrada Familia, Parc Guell, La Rambla, Casa Mila, Casa Battlo, Fira de montjuic itp). Naturalnie najdokładniej zwiedziliśmy metro. Jesteśmy na campingu o 22.00 i idziemy spać słuchając odlatujących co 5 minut samolotów z pobliskiego lotniska...