Rano wstajemy o 8... w końcu ostatni dzien... kolejny ostatni dzień.... Jemy musli z hiszpańską specjalnością - horchatą, składamy się jedziemy do Barcelony, droga okazało sie ze jest w miarę prosta, przynajmniej będziemy wiedzieli na drugi raz :-) Wjeżdżamy do miasta, skręcamy w kierunku Camp Nou... ale oczywiście co? remont... objeżdżamy i docieramy na miejsce. gdy stoimy , do bramy podjeżdża Frank Rijkaard, macha grupie fanów i przy wrzasku w/w wjeżdża na teren klubu. My wchodzimy do muzeum, i trzy razy podniecamy się nad pucharem LM, dopiero trzeci pokazany był z 2006 roku. Oczywiście dzikie tłumy, każdy dba o swoje 4 litery i nie idzie zrobić zdjęcia. Potem idziemy na stadion i bierzemy udział w Camp Nou Tour, czyli łazimy po cąłym stadionie. Wypas stadion, godny swego klubu. Wychodzimy i rozmawiamy chwilę z Panią, któa uprzejmie twierdzi że nasze rowery nie mogą stać w miejscu gdzie stoją od dwóch godzin. Posłuchaliśmy jej więc i w trwodze czym prędzej zabraliśmy je stamtąd. Potem Barca miała trening, ale że nie poznaliśmy żadnego piłkarza, pojechaliśmy coś zjeść. Potem zajrzeliśmy do kilku sklepów po kartony. Znaleźliśmy, umówilismy się na odbiór wieczorem, i pojechaliśmy do Parku Monjuic i do miasteczka olimpijskiego, potem do portu i na plażę. O 18 odebraliśmy kartony, i jak je dostaliśmy to zrozumieliśmy czemu rowery wozi się w kartonach a nie na odwrót Po odstawieniu cyrków dotarliśmy na dworzec, gdzie cyrków ciąg dalszy, nerwy, mało informacji, nie wiadomo z którego peronu pociąg, będzie wiadomo 3 minuty przed odjazdem, rower nie mieści się przez bramkę i nie chce zjechać ruchomymi schodami, gdzie jest winda, jest winda, rowery się nie mieszczą do windy, jedziemy pojedyńczo, tłum na peronie podjeżdża pociąg, na szczęście długi, drzwi się zatrzaskują.... uffff... jesteśmy w środku. Zajmując połowę przejścia dojeżdżamy do stacji przy lotnisku. Jedziemy na lotnisko w stylu Finn.